TUT40 - pierwszy etap BUT 2019.


  - Chwila, chwila. Przecież miał być romantyczny obiad w japońskiej restauracji. Pyszna zupa, różne rodzaje sushi lub inne przysmaki. Później spacer przy zachodzie słońca. Opowieści o miłości, o wspólnej przyszłości dosłodzone drinkami w jednym z sopockich pub'ów. Rankiem przed śniadaniem albo po nim wspólny trucht wzdłuż plaży. Czy nie na to się kuźwa umawialiśmy? A tu wychodzisz o godzinie ósmej, by wystartować w zawodach na 40 km? WTF?
- Zamilcz Panie Rozsądek! Wszystko można zrealizować, nawet realizując swoje marzenia i nikt na tym nie ucierpi.
- Tak, Dusza ma rację. Panie Rozsądek zamilcz. Potrzebowałem Cię wcześniej i nie szedłeś z pomocą, gdy marzenia płonęły przeze mnie lub innych. Jak będziesz potrzebny to Cię zawołam. A teraz słuchaj co się działo na 40. kilometrach podczas zawodów organizowanych w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym, bo o tobie też będzie.
17 lutego zebrało się dwustu śmiałków, by przebiec Szybką Czterdziestkę. Niby zima, a tu dupa. Śniegu nima i nie będzie. To jedna sprawa, a druga to sytuacja , że za oknem termometr pokazywam +8 stopni Celsjusza. Szykował się zimowy bieg w krótkich spodenkach. Ostatnie spojrzenia na przeciwników i krótkie wymiany zdań ze znajomymi i nie ma odwrotu. W drodze po marzenia nikt mnie nie zatrzyma. Nawet górka, pod którą musieliśmy się wspiąć na początku. Po kilkuset metrach byliśmy już rozgrzani i byliśmy już na pierwszym ze wzniesień. Łapiąc szybko oddech zorientowałem się, że na zawodach jest wiele osób znajomych z internetu. Przywitałem się i pobiegłem za koleżanką. No tak, zanim się poznaliśmy to już była koleżanką, bo wiedziałem, iż reprezentuje Koszalin i reprezentuje bardzo dobrze. Więc "przykleiłem się" do niej i jej kolegi. Jeszcze między nas wmieszali się dwaj panowie, Pan Raduna (taki napis widniał na koszulce zawodnika, którą obserwowałem prawie przez cały bieg, prawie podkreślam) i Pan Nike (takie buty widziałem na jego nogach, też prawie przez cały dystans).  Taką ekipą przebiegaliśmy zbiegi i wzniesienia w trójmiejskim parku. Na czwartym i szóstym kilometrze pojawiła się jedna z wolontariuszek dopingując nas trąbką i okrzykami. Szkoda tylko, że nie powiedziała, jak zaoszczędzić te dwa kilometry dzielące dwa miejsca, w których ją widzieliśmy. Muszę przyznać, że koszalińska dwójka prowadziła mnie w dobrym tempie. Wprawdzie na płaskich odcinka odskakiwali mi, jednak na podejściach zbliżałem się, ale nie wyprzedzając ich. Tak zróżnicowanych odcinków na trasie było mnóstwo. Teoretycznie biegliśmy, ale fragmentami mogło się wydawać, że korzystamy z kolejki górskiej w wesołym miasteczku(góra, dół, prosto, góra dół itd). 
Po kolejnym zbiegu dotarliśmy do pierwszego punktu żywieniowego znajdującego się na 8. kilometrze. Kolejny znajdował się dopiero za 12 kilometrów. Sądziłem więc, że 3-5 minut się należy. Zwolniłem, by odpocząć i nabrać kilka łyków wody. Trwało to wszystko maksymalnie jedną minutę, ponieważ, biegacze koszalińscy biegli dalej. Skoro podjąłem decyzję, że uczę się od lepszy i się ich trzymam, to szybko odstawiłem kubek z wodą. Z żalem popatrzyłem na stół wypełniony bananami, czekoladą, żelkami i kubkami z wodą, izotonikiem i colą. Cóż marzenie ma swoją wartość, nie zawsze słodką :-).
Gonię ich, ale z rozsądkiem. Widzę, że na podejściach dużo odrabiam, postanowiłem obserwować spokojnie bieg wydarzeń. No, okej, może nie spokojnie, bo zmęczenie narastało, ale zaopatrzony w bukłak z wodą, żele  i galaretki biegłem przed siebie obserwując "swoich" i dwóch wcześniej wspomnianych Panów. Po dziesięciu kilometrach musieliśmy skręcić w lewo, mimo iż wiedzieliśmy, że biegnąc prosto szybciej dotarlibyśmy do mety. Kolejne kilometry zawierały drogę wznoszącą się i później zmieniającą się w dziką ścieżkę. Przemierzaliśmy kolejne metry pomiędzy krzakami, pod gałęziami wdrapując się na górki. 
Około 15. kilometra byliśmy na szczycie, gdzie u podnóża nasza trasa łączyła się z trasą biegaczy na 68 km. Najbliższe cztery kilometry biegliśmy z zawodnikami, którzy mieli już w nogach 40km! Dopingowałem ich , bo wykonali kawał dobrej roboty i już niewiele im zostało. Mi również. Przed drugim punktem żywieniowym znajdowało się lekkie podejście, a na jego końcu upragnione, wybiegane picie i jedzenie. 
Połowa była za nami. Wyrzuciłem zużyte opakowania po żelach. Wypiłem dwa kubeczki koli. Zjadłem galaretkę i w drogę. Jeszcze przywitałem się z Sabiną - już teraz oficjalnie koleżanką :-) i Krzysztofem, który biegł razem z Sabiną, a następnie ruszyłem przed siebie. 
Druga połówka zaczęła się od ciężkiego zbiegu i dłuższego fragmentu płaskiego. Odważyłem się wyprzedzić koszalinian, bo sądziłem, że za chwilę i tak się wymienimy pozycją. Po dotarciu do wzniesienia zauważyłem, że "moi" zostali z tyłu. Poruszałem się już z innymi, czyli wyprzedzając się z Panem Nike i Panem Raduna i kilkoma innymi biegaczami, którzy dobiegli do nas. Około 27. kilometra wróciliśmy na część trasy, która prowadziła nas do Rybakówki(punkt żywieniowy nr 1 i nr 3). Wtedy po raz ostatni widziałem koszalinian, próbując zmobilizować okrzykami, by jeszcze dali z siebie więcej mocy. Kolejne kilometry stawały się coraz cięższe. Zmęczenie dawało o sobie znać. Na szczęście przed nami pojawili się wolontariusze z punktu żywieniowego wołający "Woda", "Izotonik" oraz "Cola" - zawołał chłopiec. Z radością poprosiłem  go o kubeczek Coli i w zamian usłyszałem " No w końcu, jakiś miły kozak, który wie co dobre" :-). 
Rozwalił system tak pozytywnie, że energia wróciła. Ruszyłem na ostatnie osiem kilometrów. Najtrudniejsza część trasy. Świadomość, że niedługo wszystko się skończy, a jednocześnie pilnowanie się, by nie ruszyć za szybko. Na punkcie zostawiłem Pana Nike, natomiast na pierwszych metrach Pan Raduna wyprzedził mnie ostatni raz wraz z innymi dwoma towarzyszami. Na 34. km skończyła mi się woda w bukłaku i pojawił się Pan Rozsądek. 
W końcu. W odpowiednim momencie, przemyślane, trafne spostrzeżenie. Do końca nieco ponad 5km. Biegnę pierwszy raz na zawodach taki dystans. Mam ukończyć, a nie skończyć przed metą. Nie biegnę dalej na maksa. (miło mi)
Z takimi myślami patrzyłem jak wyprzedzają mnie jedna z kobiet - Czwórka (okazało się, że zajęła 4 miejsce w klasyfikacji kobiet) oraz jeden zawodnik - Czarny Rycerz(ubrany na czarno, a że walczył dzielnie, to nazwa pasuje) i dalej zmierzałem przed siebie. Mając w pamięci, że na ostatnich dwóch kilometrach są dwa trudne podejścia i dwa mniejsze, zostawiłem energię na nie. Skorzystałem na tym , bo zyskałem trzy miejsca w klasyfikacji! Na pierwszych dwóch podejściach dopadłem Czarnego Rycerza, jednocześnie widząc przed sobą Czwórkę. Doznałem szoku gdy na ostatnim podejściu wyprzedziłem Pana Radunkę! Tuż przed nim jeszcze widziałem Czwórkę i kolejnego biegacza. Po wdrapaniu się do mety został niecały kilometr, ukształtowany w podbiegi i zbiegi. Ale już krótsze. Przebiegłem go w radości, w euforii. Wprawdzie wyprzedziłem tylko biegacza, bo Czwórka miała moc i  ukończyła bieg 40 sekund przede mną, ale wiedziałem, że DAM RADĘ. 
W nagrodę tuż przed metą dostał od swojego najwierniejszego kibica 💖 słodkiego buziaka, Dziękuję Kochanie ,i z czasem 4 godziny 29 minuty 42 sekundy ukończyłem bieg na 40km! zajmując 54. miejsce.



- Przepraszam Ciebie Serce i Duszo. W kwietniu już nic nie powiem. Jednocześnie gratuluję dobrej pamięci. Bo pisać taką relacje dokładnie po siedmiu dniach nie jest łatwo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz