Przygoda nr 1 - Dziki Groń 64 km

Obecnie za oknem jest mglisto, prawie jak przed zbiegiem do Schroniska na Durbaszkę. Tylko zamiast szczytów górskich i polan, na których pasą się zwierzęta widać bloki, ulice. Codzienność w miejscowości na północy kraju. Dochodzi godzina szósta w poniedziałkowy ranek. Dwa dni po zakończonym biegu Dziki Groń nogi czują trudy wysiłku,ale głowa wraz z sercem wciąż przeżywają to co działo się 27. kwietnia 2019 r. w Szczawnicy. 
Pogranicze Beskidu Zachodniego i Pienin było miejscem zmagań miłośników biegów górskich. Fundacja STREFA PRZYGÓD po raz siódmy zaprosiła biegaczy do Szczawnicy, by wzięli udział na jednym z pięciu dystansów ( 10km, 20km, 43km, 64km, 97km).
Przed biurem zawodów
Zapisy ruszyły już w połowie listopada 2018 r. Udało mi się zapisać na bieg Dziki Groń 64 km. 
Dzień startu nadszedł piorunująco. O godzinie siódmej rano 373 śmiałków ruszyło na przygodę w górach. Pogoda po całotygodniowych, słonecznych i upalnych dniach okazała się bardzo łaskawa. Przed startem termometr wskazywał 10 stopni Celsjusza. Wyruszyłem, szczawnickim deptakiem nad potokiem Grajcarkiem, w trasę finalnie prowadzącą do miejsca startu. Przez pierwsze trzy kilometry wybiegałem z zabudowań miejskich. Wąskie chodniki, szersze ulice prowadziły już ostro pod górę, żółtym szlakiem . Szybko złapałem głęboki oddech i mimo przedstartowych problemów zdrowotnych wiedziałem, że nie jest źle. Jednak ten oddech zamarł na chwilę, gdy ok. 3,5 km któryś z uczestników krzyknął "spójrzcie w lewo". Niesamowity widok. Oczy wyskoczyły z orbit, gdy za Palenicą pojawiły się wysokie, zaśnieżone szczyty tatrzańskich gór. Ale nie przerwałem biegu tak wcześnie. Z żalem odwracałem głowę i wraz z pozostałymi ruszyłem przed siebie. Przez następne 4,5 km wspinałem się słysząc budzącą się do nowego dnia przyrodę oraz swój głęboki oddech. Po godzinie byłem już na pierwszym ze szczytów, Dzwonkówka (położona na wysokości 983 m n.p.m). Stąd zbiegłem nieco niżej ( niestety w pewnym momencie źle postawiłem lewą stopę i podkręciłem ją. Postanowiłem, że powalczę do pierwszego punktu żywieniowego i podejmę decyzję o dalszej rywalizacji lub zejściu z tras), by za chwilę wspinać się na Schronisko na Przehybie 1150m n.p.m.
przed startem
Tutaj organizatorzy przygotowali pierwszy punkt żywieniowy. Stoły zaopatrzone w owoce, słodycze ,wodę obsługiwali bardzo sympatyczni i pomocni wolontariusze. Po konsumpcji bananów i "łyku" coli ruszyłem dalej ( ból kostki odczuwałem wciąż, ale serce nie pozwoliło przerwać takiej przygody). Czekały na mnie delikatne wejście na szczyt i krótki, prosty odcinek, momentami zaśnieżony, szlaku, po który zaczął się najszybszy odcinek trasy - zbieg do miejscowości Rytro. Uczucia i emocje były niesamowite. W dobrym tempie mijaliśmy się z biegaczami. Niby każdy ze sobą rywalizował, ale na trasie panowała dobra - zdrowa atmosfera. Szybsi mijali wolniejszych, a wolniejsi schodzili na bok, by nie hamować rozpędzonych. Na 23. kilometrze znajdował się drugi punkt żywieniowy. Ponownie bogato zastawione stoły zachęcały do skorzystania. Podczas tej przerwy zmieniłem koszulkę na, tę z krótkim rękawkiem z dwóch powodów. By ochłonąć od panujących warunków pogodowych (wyszło na chwilę słońce) oraz dlatego, gdyż "zagotowałem się". Okazało się , że w plecaku brakuje tabletek musujących do uzupełnienia minerałów. Cóż szykowało się kolejne 41 km zawodów z żelami energetycznymi, na wodzie i coli. Przygoda musi być i trzeba przy tym dobrze się bawić. 
Po ochłonięciu ruszyłem asfaltem w dół Rytra (ok. 370m n.p.m) , by za chwilę skierować się na szlak prowadzący na Niemcową  (970m n.p.m). Sześć kilometrów pokonałem w godzinę i na szczycie czekał już zakręt w lewo, do zbiegu na trzeci punkt żywieniowy w Kosarzyskach( ok. 470m n.p.m.) . Zmęczenie fizyczne narastało , to oczywiste, ale najgorsze okazało się zmęczenie psychiczne. Ostatnie kilometry do punktu zbiegałem po asfalcie lub płytach jumbo - jak to bolało!. Męczarnia została nagrodzona krótką rozmową z Pawłem, uczestnikiem biegu i miłośnikiem biegów górskich. 
Po wzięciu "łyka" wody zaczęło się ostatnie, najdłuższe podejście na Eliaszówkę (1023m n.p.m.). Płytami betonowymi, drogą szutrową, a później leśną, wspinałem się w górę razem z innymi zawodnikami. Podziwiając opadające mgły na szczyty Beskidów Sądeckich dotarłem do punktu widokowego, skąd pozostało niespełna trzy kilometry do upragnionego punktu żywieniowego. Skończyła się cola, woda, w plecaku zostały trzy żele. Głowa ciężko pracowała , by się nie poddać. Mimo, że wyprzedziło mnie troje biegaczy to nie szarpałem. Dobiegłem do zabudowań na Obidzy. Wiedziałem, że miało być tutaj ciepłe jedzenie, posiłki, napoje. Jednak przede mną najpierw pojawiły się droga prowadząca w dół  oraz biegnący i idący po tej drodze uczestnicy biegów bardzo dużo uczestników. Trochę czasu zajęło mi zanim zorientowałem się, że tutaj łączą się trasy Wielkiej Prehyby (43 km) i Dzikiego Gronia. Szok, gdy przez ostatnią godzinę widziałem jednego czy dwoje biegaczy, a nagle maszeruje pielgrzymka. Gdy się zorientowałem, to zbiegałem  PO ASFALCIE :-( do Bacówki na Obidzy (931m n.p.m). 
Nie wiem ile czasu spędziłem.Oczy jadły pyszną zupę pomidorową, piły colę i do bukłaka już rękoma wolontariuszy uzupełniono mi wodę. Kolejny raz podkreślę wyśmienitą opiekę wolontariuszy nad biegaczami. Sami podchodzili i pytali co podać, co nalać. BRAWO!.
Po regeneracji ruszyłem dalej. Początkowo po asfalcie (chyba za szybko wyszedłem z bacówki, bo złapała mnie "kolka") , pod górę , by później przejść do przebieżki - bo na tyle było stać nogi - lub do marszu, gdy trasa zmieniała się w podejście. Po jednym z krótkich zbiegów dobiegłem do dwóch uczestników dystansu maratońskiego, którzy rozprawiali o urokach biegu na asfalcie i w górach. Obok nich mignęła mi tabliczka "Szczawnica 13 km". Spojrzałem na zegarek. O godzinie 13.50 miałem 50km w nogach! 6 godzin i 50 minut - szok. Byłem mega zadowolony, bo przecież brakujące 14km podczas treningów na terenach Góry Chełmskiej i lasów karnieszewickich robię spokojnie w godzinę i piętnaście minut. Te wszystkie dane przeliczyłem i zorientowałem się, że szykował się dobry czas ukończenia zawodów w Szczawnicy. Poniżej dziewięciu godzin! W plecaku zostało mi trochę wody. Wziąłem ostatni łyk coli i zacząłem podejście, na jedno ze wzniesień. 
 Niesamowite uczucie. Odcinek, tylko prawie sześciu kilometrów zrobiłem w godzinę! Na autopilocie, tyle pamiętam :-). Nie miałem kryzysu, że stanąłem. Nie , po prostu szedłem, bo inni szli. Wyprzedali mnie, to ja wyprzedzałem innych - idąc! Od 54,5km co sekundę zerkałem na zegarek. Według informatora, który otrzymaliśmy od organizatorów, ostatni punkt żywieniowy miał być na dystansie 55km! W tym "zerkaniu" i wyszukiwaniu punktu żywieniowego nie byłem sam. Dało się słyszeć głosy zmęczonych współtowarzyszy przygody " chyba punkt przenieśli dalej". Nie , nie przenieśli dalej. Byłem zmęczony, a wszystko było na swoim miejscu. Z tych "długich" sześciu kilometrów zapamiętam też momenty zbiegów. Cały czas głowa mówiła " no pochyl się i puść nogi luźno". Nawet zbiegając do schroniska pod Durbaszką (850m n.p.m.) nogi stawiałem najpierw z przodu, a resztę ciała odchylałem, jakbym chciał się położyć na łóżko. Musiało to śmiesznie wyglądać, ale wtedy na tyle było mnie stać. Dobrze, że organizatorzy pomyśleli nad pracą wolontariuszy. Tuż przed zbiegiem do schroniska była już bardzo duża mgła i gdyby tych dziewczyn na górze nie było to jestem pewien, że pobieglibyśmy dalej prosto , a nie w dół.
W dół , do coli, bananów i do "swoich" , którzy łączyli się ze mną w bólu i zmęczeniu. Posilając się bananem zobaczyłem Piotra, który startował na 43km i ruszał z Durbaszki na ostatnie osiem kilometrów. Pogratulowałem mu realizacji jego planu i życzyłem mu powodzenia. Piotr podpowiedział mi, że jeszcze dwa długie ( a może użył słowa ciężkie) podejścia i zejścia i meta. Dlatego spokojnie dokończyłem jedzenie, uzupełniłem płyny i zadzwoniłem do Żony, że jestem na ostatnim punkcie żywieniowym. Zegarek pokazywał godzinę 15.17, gdy wychodziłem ze schroniska. Zostało mi do pokonania sześć kilometrów w tempie 7min/km, a przecież teraz w większości miało być w dół. Zacząłem spokojnie biec. Tempo na zegarku miałem od 6min/km do 7min/km. Pojawiło się jedno wzniesienie i zbieg. Pojawiło się drugie wzniesienie i zbieg. Zauważyłem Piotra i mówię, że lecę, bo zostało niecałe trzy kilometry do mety, a na zegarku 15.45, więc złamanie dziewięciu godzin było w zasięgu......ale na płaskim i mniej stromym terenie. 
Te dwa ciężkie podejścia i zejścia dopiero nadeszły i zrobiły ogromną różnicę w liczeniu czasu. Wąsko, stromo, kamieniście. Drugie zejście nawet wsparte było linami alpinistycznymi, a dokładając do tego informację, że zaczęło padać to oczywiste stało się że "dziewiątka" nie pęknie. 
Nic się nie stało. Dziewiątka nie pękła, a ostatni odcinek trasy był najbrudniejszym, najtrudniejszym i najbardziej ekscytującym. Najpierw bezpieczne schodzenie po skałach i korzeniach drzew, a później zbieganie po teoretycznie kamieniach, ale po urwaniu chmury wydawało mi się, że biegnę po błocie, trawie. Aż do momentu jak ukazał się most łączący z Dunajcem potok Grajcarek. Wtedy do mety zostało 300-400 metrów, już po kostce brukowej. Ten dystans w większości spędziłem z kibicującą mi i wspierającą mnie  Żoną 💕. Zrobiła szybko zdjęcia i "odprowadziła mnie" biegowo do mostka nad potokiem, gdzie wbiegało się na metę.
Pamiętam tylko, że krzyczałem z radości i nie odebrałem medalu od pomagającej wolontariuszki. Spełniłem marzenie i mogłem się lekko zapomnieć. Ach ten pierwszy raz. Pierwszy bieg ultra w górach , Dziki Groń 64km ukończyłem na 114 miejscu z czasem 9 godzin 11 minut 11 sekund.....

.... I żyli długo i szczęśliwie.............

 Dziękuję Kochana Magdaleno 💕



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz